Jan Tomaszewicz – dyrektor Teatru im. Juliusza Osterwy w Gorzowie

– Senator Komarnicki 20 lat temu podzielił się z teatrem swoją biedą. Gdy go poznałem, po kilku godzinach zadałem pytanie na temat jego wrażliwości jeśli chodzi o sztukę, teatr, budynek. Wysondowałem, że jest – jeśli chodzi o pozycję i finansową, i obywatelską – wysoko w rankingu Gorzowa. Spytałem, czy nie mógłby wesprzeć nas finansowo. Na to on odpowiedział: „Panie dyrektorze, ale ja jestem biedny”. Więc ja mu na to: „Panie, to podziel się pan tą biedą ze mną”.

– I to się tak spodobało, że prywatnie nawiązała się między nami bardzo dobra znajomość, która się przerodziła – chyba mogę to powiedzieć – w przyjaźń. Bardzo cenię doświadczenie i spojrzenie senatora na życie. Z pełną odpowiedzialnością powiem, że gdyby nie jego determinacja i szaleństwo Waldka Kłosowskiego, Teatru Letniego by nie było. Tu nie ma dwóch zdań. Użycie określenia, że to, co zrobiliśmy, było na wariackich papierach, to mało powiedziane. A było tak. Przed laty pojawił się sygnał z urzędu marszałkowskiego i ministerstwa, że mogą być jakieś pieniądze na rozpoczęcie prac. Ale myśmy mieli tylko teorię. Ja – tylko wyobrażenie, jak może ten teatr funkcjonować. Widzowie, którzy byli na pierwszym spotkaniu Arturem Barcisiem, wiedzą, że naginałem rzeczywistość, zaklinałem pogodę, żeby nie padało, bo nie mieliśmy niczego. Scena Letnia funkcjonowała jako scena bez zadaszenia, którą wynajmowaliśmy. Więc wtedy, gdy pojawiła się szansa na dofinansowanie, spotkaliśmy się w firmie pana senatora. On ściągnął architekta Waldka Kłosowskiego i powiedział, że w poniedziałek musimy złożyć projekt. Ja czułem się, jak dziecko, które trzyma w ręku brzytwę. Naprawdę, nie miałem świadomości, że projekt to jest jednak coś, co tworzy zespół. I ten biedny Waldek Kłosowski mówi: „Wy żartujecie tak?” A senator odpowiada: „Waldek, gdybym żartował, to bym po ciebie nie dzwonił. Trzeba pomóc i wiem, że ty to zrobisz.” I zrobił. My z księgową na tempo, na godzinę 15.00 przygotowaliśmy pokserowane dokumenty wielkiego projektu rewitalizacji Teatru Letniego i Sceny Kameralnej, bo trzeba było to złożyć w urzędzie marszałkowskim. Zawieźliśmy je. I potem w czasie rozbudowy zawsze był duch pana senatora Komarnickiego. On sam pomagał nam i niezmiernie mu za to dziękuję. Zresztą, osobowość, którą ma – może się komuś podobać lub nie, jak każdy z nas, ale na tym polega piękno relacji międzyludzkich, że akceptujemy człowieka, jakim jest lub nie i mamy do tego prawo – ja akceptuję. Akceptuję go takim, jakim jest. Nigdy nie widziałem go nieuśmiechniętego. Mam świadomość, ile ten człowiek ma za sobą, ile wycierpiał – mówię też o stronie biznesowej, gdzie wszyscy patrzyli, jakie odnosi sukcesy, że budowa różnych obiektów ponosiła za sobą ryzyko trudnych sytuacji finansowych, bo przecież w tym czasie koniunktura była jak obecnie, niestabilna. Podpisywałeś umowę na określoną kwotę, a ceny materiałów raptownie wzrastały nawet o 30-40 proc. To było dla wykonawcy zabójcze. Również zdrowotnie borykał się z różnymi sytuacjami, ale cały czas był uśmiechnięty. Dla mnie to coś pięknego. To mają Amerykanie. U nich nikt na pytanie: ”Jak się czujesz” nie powie, że źle. Zawsze jest „OK, fine”. I on też chce przekazać swoją pozytywną energię. I to jest piękne we Władku. Wiadomo, że z racji funkcji sanatora rzadziej bywa w teatrze, ale jak tylko ma wolną chwilę, przychodzi, na premierach jest zawsze.

– To nawet nie jest slogan, ale prawda, że na Władku nigdy się nie zawiodłem i zawsze mogę na niego liczyć, mogę na nim polegać. To jest coś. Nie pamiętam – mówię szczerze – żadnej sytuacji, kiedy bym nie zatelefonował i o cokolwiek poprosił, może nawet niezwiązanego z teatrem, ale np. z pomocą dla kogoś innego, nigdy – myślę, że nie tylko mnie, ale i innym ludziom – Władek nie odmówił i zawsze służył pomocą. Do tego widziałem, że się cieszy, gdy może komuś pomóc. To jest piękna cecha.

– Gdyby nie miał takich cech, nie osiągnąłby tego, co osiągnął i nie mówię tu o stronie politycznej, ale finansowej, zawodowej i jako człowiek, mąż, ojciec. Ma wspaniałe dzieciaki: córkę, syna. Trzeba umieć znaleźć czas, by wykształcić ich osobowość, ukierunkować, przekazać nauki na życie.

– Gdy był prezesem Stali Gorzów, przywrócił sens funkcjonowania społeczeństwa gorzowskiego w sporcie. Jest zarząd, ale to prezes bił głową we wszystkie mury i sprawił, że one jednak pękły. Weszliśmy historycznie z powrotem do ekstraligi i jesteśmy w niej. Jak odszedł i choć jest honorowym prezesem, to nie zarządza następcami, nie wchodzi w ich decyzje, ale z daleka, jak tylko jest potrzeba, by dać swoje wsparcie, to je daje. To ta jego delikatność, piękna cecha charakteru.

– Dlatego się tak lubimy, że jesteśmy kresowiakami. Korzenie pana senatora są z Ukrainy, moje ze strony litewskiej. Podobnie doświadczyliśmy i podobnie czujemy. To wraca. Tęsknota pozostaje. I dzielimy się tą biedą, bo trochę jej zaznaliśmy. Ale takie były czasy. Władek jest ode mnie 10 lat starszy, więc jeszcze bardziej doświadczał tej biedy po wojnie. Tego się nie zapomina, to rodzice przekazują i to się przekazuje następnym pokoleniom. Potem jest coś takiego w człowieku – i to ma pan senator Komarnicki – zasada, że będę ci pomagał, będę tobie służył, żeby ci było lepiej niż mnie. To jest piękne.